Dzisiaj jest: 02.06.2023 Osób on-line: 9 | Strona główna | Forum | Reklama | Kontakt |
Maluczki też może ... - Świat poszedł naprzód! – zwykł mawiać Roland, główny bohater wielotomowej powieści Stephena Kinga Mroczna Wieża. Świat się zmienia, zmienia się wszystko wokół nas. Sport – jeszcze kilka dekad temu rozrywka dla dżentelmenów, szlachetna idea współzawodnictwa, w dobie Internetu, cybernetyki i podróżny kosmicznych, stał się skomercjalizowaną maszynką do zarabiania i pomnażania pieniędzy. Korelacja pomiędzy sportem a mediami jest dziś tak silna, że nie sposób wyobrazić sobie ich oddzielnego istnienia. Zmiany, zachodzące w każdej sferze ludzkiego życia nie ominęły swoim zasięgiem także świata sportu, o czym dobitnie przekonuje przykład piłkarskiej Ligi Mistrzów. 16 grudnia 1954 roku na łamach wpływowej paryskiej L’Equipe, gazety o największym wówczas znaczeniu w sportowym światku Starego Kontynentu, ukazał się artykuł Proponujemy piłkarski Puchar Europy. Pomysłodawcą całego przedsięwzięcia był Gabriel Hanot, a w rozgrywkach wystartować miały drużyny mające na swoim koncie krajowe tytuły mistrzowskie. Pierwsze mecze odbyły się niecały rok później, a triumfatorem edycji został Real Madryt (Królewscy zdominowali zresztą te rozgrywki w początkowej fazie istnienia, zdobywając aż pięć pierwszych „skalpów” z rzędu). W swej pierwotnej formie Puchar Europy przetrwał 10 lat, wtedy to wprowadzono pierwsze obwarowanie: uczestnicy rywalizacji konicznie musieli posiadać tytuł mistrzowski, ale musiał on być uzyskany w ostatnich rozgrywkach (co wcześniej wcale nie było regułą). Zasady gry były więc banalnie proste – na arenie międzynarodowej spotykali się krajowi mistrzowie i między sobą rozstrzygali sprawę zdobycia Pucharu. Prawdopodobieństwo trafienia w pierwszej rundzie rywalizacji na Real, Barcelonę, czy Inter było takie samo jako wylosowanie Servette Genewa, Omoni Nikozji lub Shamrocku Dublin. Kibicom podobała się taka formuła rozgrywek, bo drużyna z najbardziej nawet egzotycznego zakątka Europy mogła spróbować swoich sił w starciu z największymi gigantami. Do niespodzianek w pojedynczych spotkaniach dochodziło często, a czasami nawet i całe rozgrywki kończyły się sensacyjnie: triumfatorami byli m.in. Steaua Bukareszt (1986 r.) i Crevna Zvezda Belgrad (1991 r.). Rywalizacja, niejednokrotnie oparta na przypadkowości, w której o wszystkim decydują dwa mecze, coraz mniej podobała się najsilniejszym i najbogatszym. Wraz z rozpowszechnianiem się telewizji i coraz to nowszych zdobyczy cywilizacji, chciały one rywalizować głównie między sobą. Zwiększało to oglądalność, przyciągało reklamodawców i nabijało klubowe kieszenie. Presja była tak duża, że w sezonie 1991/92 UEFA całkowicie zrewolucjonizowała system rozgrywek, wprowadzono podział na grupy, co pociągnęło za sobą większą liczbę spotkań, ale przyniosło też o wiele większe korzyści finansowe. Tak zrodziła się piłkarska Liga Mistrzów. Z biegiem lat rozrastała się coraz bardziej, jednocześnie kurcząc się geograficznie – „drugi garnitur” europejskiej piłki miał do niej tak utrudniony dostęp, że często starty kończyły się na rundzie eliminacyjnej. „Piłkarskim rajem” zawładnęły kluby najbogatsze, reprezentujące najsilniejsze ligi Starego Kontynentu. Od kilku lat w rozgrywkach uczestniczyć mogą nie tylko mistrzowie i wicemistrzowie krajowi, ale nawet drużyny, które na zakończenie sezonu uplasowały się na miejscach trzecim i czwartym. Z romantycznej idei pomysłodawców klubowego Pucharu Europy nie pozostało już nic. Trudno dziś wyobrazić sobie, aby Rumuni, czy Serbowie byli w stanie powtórzyć dawne sukcesy. Ba! Coraz trudniej wyobrazić ich sobie w ogóle jako uczestników grupowej rywalizacji! Kibice w Polsce doskonale znają problem, przecież przez 15 lat istnienia Ligi Mistrzów tylko dwóm polskim klubom (i to dekadę temu) dane było reprezentować nasz futbol w tych elitarnych rozgrywkach. Prawa rynku są jednak nieubłagane – kibice na całym świecie chcą rywalizacji pomiędzy największymi, najbogatszymi, najpiękniejszymi, a to, czy są aktualnymi mistrzami kraju schodzi na dalszy plan. Drużyny reprezentujące „uboższe” ligi coraz rzadziej goszczą na salonach Champions League, co utrudnia im niewątpliwie wieloetapowa selekcja eliminacyjna. Na szczęście, wciąż mamy do czynienia z przypadkami, kiedy Kopciuszkowi udaje się dotrzeć na bal. W tym sezonie na takie miano zasługuje z pewnością drużyna Artmedii Bratysława, która przebojem (5:0 z Celtikiem) wdarła się do elity, a i w grupie napsuła sporo krwi faworytom (wyjazdowe zwycięstwo 3:2 nad obrońcą tytułu FC Porto i bezbramkowy remis na własnym obiekcie; dwie remisowe potyczki z Glasgow Rangers). W poprzednich latach również nie omijały nas zaskakujące rozstrzygnięcia, kiedy to z wielkim Juventusem, Milanem czy Liverpoolem do ostatniej kolejki rozgrywek grupowych biły się FC Basel, Sturm Graz, albo Boavista Porto. Bo na tym polega przecież piękno futbolu! Wielu z nas cieszy się, kiedy drużyna skazywana na pożarcie stawia dzielny opór rywalowi i wychodzi zwycięsko z opresji (najbardziej cieszą się wtedy zakłady bukmacherskie …), kiedy Dawid uciera nosa Goliatowi, kiedy renomowanej drużynie powinie się noga w rywalizacji z teoretycznie słabszym przeciwnikiem. W tym sezonie Ligi Mistrzów niespodzianek z udziałem maluczkich już nie zobaczymy (chyba, że za taką uznać Villarreal – ubogiego krewnego wielkich hiszpańskiej piłki). Aby znów cieszyć oko ich pojedynkami z możnymi piłkarskiego świata musimy poczekać do następnej edycji. Być może znów pojawi się drużyna pokroju Artmedii, która nie przestraszy się Realów, Milanów, Bayernów i podejmie rękawicę. Nam pozostaje wierzyć, że będzie to tegoroczny mistrz Polski, czego sobie i wszystkim kibicom naszej piłki życzę z całego serca. |